
Wcześnie rano (bo tak należy mówić o godzinie 8:30 w niedzielę) przybywasz na miejsce startu. Atmosferę wielkiej sportowej imprezy da się odczuć jak zapach runa w lesie. Niewątpliwie dziś przeżyję wielkie święto - święto sportu, sprawdzian siebie i własnej głowy. Widząc tylu ludzi, którzy zmierzają na start maratonu, nie zważasz na warunki pogodowe, zwłaszcza, że w każdej chwili może zacząć lać, a temperatura w granicach 10 ºC nie motywuje. Porządna rozgrzewka w rytm głośnej muzyki, z widokiem tysięcy biegaczy pokazuje, że rzadko kiedy widzisz live tylu ludzi gotowych zmierzyć się z wielkim zadaniem: 42,195 km.
Godzina 10:00 i wystrzał. Nad konstrukcją startową poszły zimne ognie, a tłum ludzi jak stado antylop ruszył w miasto. Piękne miejsca, cudowna atmosfera i muzyczny doping co jedną milę dodawały niesamowitej otuchy i destrukcyjnie wpływały na złe podpowiedzi psychiki, by dać sobie spokój, że to za dużo, po co się męczyć...
Biegniesz od startu stałym tempem i nie spieszysz się. Zwalniasz przy punktach odżywczych i kontrolujesz oddech. Wytrzymałość i determinacja wzmagają odczucie, by dać z siebie więcej. Mimo to, używasz głowy i wiesz, że nie tak należy rwać tempo. Tym samym krokiem pokonujesz pierwszą pętlę, gdzie połówka dystansu jest już za tobą. A może dopiero... Teraz wiesz, że to nie są żarty, a osiągane międzyczasy pogorszą się. Tempo spadnie. I tak też się dzieje w wielu wypadkach. Nie wytrzymasz, bo gdzie tam 42. kilometr... Coraz częściej spotykasz idących i łapiących oddech, że w końcu i sobie przydarza się przejść jakiś kawałek. Myślisz, jak tu odwrócić myśli od niszczącej wizji nie ukończenia biegu... Zaczynasz liczyć, mówić do siebie, wymieniać marki samochodów po kolei wg liter alfabetu, bijesz się po nogach, by tylko nie dostać skurczu... Kilometry upływają coraz wolniej, dłuży się dystans, ale jednocześnie budująca jest myśl, że coraz bliżej mety na Malcie. Coraz bliżej, ale coraz trudniej. Już nie chcesz widzieć tych bananów, które za każdym razem zjadasz za punktami odżywczymi. Pilnujesz się, by nie doprowadzić do problemów żołądkowych, ale jednocześnie masz satysfakcję, że nie poddajesz się. Myślisz o przyjaciołach, dziewczynach, znajomych, którym później zdasz na spokojnie relację z emocji, jakich doświadczyłeś. Dobiegają jednocześnie człowieka myśli, że możesz im już tego nigdy nie mieć okazji opowiedzieć, dlatego starasz się optymalnie połączyć wytrzymałość, ból, oddech, kontrolę tętna i dostarczanie kalorii organizmowi. Każdy kolejny pokonany kilometr to jak epoka, choć co innego pokazuje pulsometr. Tak działa mózg człowieka, że co jednostajne i ciągłe, potrafi go zniszczyć. Nie tym razem.
Mijasz 40. kilometr i myślisz, że to już tak blisko, a zarazem to jeszcze ponad 2 kilometry do celu. Już nie możesz, ale dajesz z siebie wszystko, wyprzedzasz myśli, już coraz lepiej słyszysz dudniącą scenę pod metą maratonu, by wreszcie zobaczyć w oddali tablicę z czasem. Stawiasz wszystko na jedną kartę, resztkami sił bierzesz sprint aż do samej linii mety unosząc ręce w geście zwycięstwa nad sobą! Stosowne, aby w tym miejscu wspomnieć o chwili, kiedy patrzysz czego dokonałeś. Nie dociera do ciebie, że pomimo tylu słabości dałeś z siebie wszystko i wyprzedziłeś siebie.
W międzyczasie wręczają medal, i co ważne, by nie utracić ciepłoty ciała, dostajesz folię termiczną. Łzy szczęścia są jak najbardziej na miejscu...
Piękna idea, piękny sport, dorosłeś mentalnie i psychicznie do wielkich wyzwań - mówisz do siebie trzymając się ledwo na bolących nogach. Nie kryjesz wzruszenia, a widząc ogrom ludzi wypełniających metę uśmiechasz się z radości i szczęścia, że tych cudownych chwil nie zapomnisz do końca życia! Tak, do końca życia, jak kogoś, kogo tak bardzo kochasz, tak mocno, że nie możesz o tym nie myśleć ani przez chwilę... Tego nie da opisać się słowami...
Spełniłem swe marzenie. Dzięki wszystkim, którzy we mnie wierzyli i mnie wspierali do ostatnich chwil przed startem!!! Dzięki :)