wtorek, 7 czerwca 2011

Wspomnienie - samotność długodystansowca

Z pamiętnika biegacza...

Niedzielny poranek. Inny niż zwykły, ogólnoweekendowy i wolny od pracy dzień. Niezwykły. Dlaczego? Powodem jest świadomość uczestnictwa w nadchodzących godzinach w wielkim wydarzeniu sportowym, którego echo odbijać się będzie w życiu w wielu momentach i wspomnieniach, co ładuje człowieka pozytywną dawką energii i adrenaliny od samego momentu przebudzenia się. Przygotowania do sportowej masówki o imieniu Poznań Maraton trwają przecież od miesięcy: kilometry wybieganych ścieżek i dróg, ładnych kilkadziesiąt godzin miesięcznie w biegowych butach w różnych warunkach pogodowych, po drodze starty-sprawdziany, dieta i test odpowiednich odżywek. To wszystko ma zdać egzamin na trasie ruszającej 11. edycji poznańskiego maratonu. Doświadczenia z poprzedniej edycji uspokajają zdezorientowane myśli, inne nastawienie, pewność przygotowań i ogólny rozrachunek formy dają optymistyczny obraz myślowej symulacji trasy, popartej idealnymi wręcz prognozami pogody.

Miniona noc w hali sportowej nie pozwoliła na spokojny i długi sen. Do późnych godzin nocnych grupa entuzjastów złocistych napojów rozłożyła się niedaleko mojej „miejscówki”, nadając o wszystkim i o niczym, w steku łaciny kuchennej i gromkich śmiechów, jak w barze „U Zbycha” w stołecznej mieścinie. Niektórzy chrapali jak misie w hibernacji, inni cicho i smętnie kręcili się wokół swoich tymczasowych posłań, nawet gdy światła pogasły. Mimo to, już parę godzin po przybyciu na darmowy nocleg, w hali odczuć można było tą jedyną i niepowtarzalną atmosferę zbliżającego się maratonu. Wymiana zdań, doświadczeń, poglądów, spostrzeżeń i opowieści o ostatnich startach i rady doświadczonych biegaczy… nie sposób nie wspomnieć o tych rozmowach, bo dodają pewności siebie i pozwalają wyzbyć się symptomów braku własnej samoakceptacji dla wzniesionych wyżyn królewskiego dystansu (przecież to też konkurencja olimpijska, koronna…).

Niedzielny poranek budzi do życia (wczesną jak dla mnie porą) rzesze uśpionych biegaczy. Pobudka o 6:00 rano, w moim przypadku godzinę później, przy czym ostatnie 60 minut snu jest tylko umowne. Myśli spiętrzone wokół wyobrażeń o warunkach i dyspozycji na trasie, z analizą poszczególnych etapów biegu wraz z tą najbardziej upragnioną: metą z uniesionymi w górę rękami:) .

Wstajemy. Poranna toaleta, lekki posiłek składający się z jogurtu i banana oraz paru łyków niegazowanej wody mineralnej, szybkie pakowanie rzeczy i marsz na świeże powietrze w oczekiwaniu na transport pod Maltę. Ekipa przed halą POSiR-u zbiera się w coraz liczniejsze grono. Śmiechy i radość potęgują się, dopuszczając stan odczucia lekkiego niepokoju przedstartowego.

O godzinie 9:00 zmierzamy już drogami „tyłów” Malty do hangarów wioślarskich, gdzie ulokowano szatnie i depozyt. Skupienie, ostatnie przygotowania sprzętowe, kontrola wiązań i oddanie bagażu w worku do przechowalni; szybko i sprawnie. Chwila rozgrzewki i bardzo lekki jogging w miejsce startu. Tłumy biegaczy w krótkich rękawach, choć temperatura powietrza waha się w granicach 7°C ...również i ja w krótkim rękawie. Tafla Jeziora Maltańskiego jak dziewicza woda nietknięta nawet lekkim powiewem wiatru, niebo bezchmurne, więc pogoda na bieg wymarzona. Wszystkie te czynniki wpływają na ogólny motywator do zmierzenia się, w jeszcze lepszym tempie niż przed rokiem, z dystansem 42 km.

Rozgrzewka i ćwiczenia rozciągające w parku powyżej Malty rozgrzewają mięśnie przygotowując je na morderczy wysiłek. Rozciągania statyczne i dynamiczne, wymachy nóg, przysiady, krążenie tułowiem, plyometria i podskoki… A wszystko po to, by pobudzić lekko wyziębiony organizm do pracy.
Miejsce startu oświetlają już promienie słońca. Atmosfera wzbogacona o zapachy maści rozgrzewających, izotoników, dezodorantów (niestety także tych naturalnych) i coraz większe zagęszczenie ludzików. Patrząc gdzieś z oddali na szpaler startujących biegaczy końca nie widać i długo nie będzie widać! Wszyscy uśmiechnięci, jedni rozbrykani, rozpychający się łokciami, że człowiek ma powoli wrażenie, że to nie jest start uczestników biegu maratońskiego a biegu o przetrwanie. Podziwiam startujące kobiety (a są one w zdecydowanej mniejszości), że nie zostały stratowane przez tłum samców. Tyle krótkich wywodów socjologicznych.

Moment startu nadchodzi. Wspólna rozgrzewka prowadzona przez poznański klub fitness Gymnasion (zresztą kluby fitness to świątynie dzisiejszego miejskiego stylu życia, a reklam takowych klubów jest niezliczona ilość) przygotowuje wszystkich na sprawdzian wytrzymałości. Co jakiś czas nad głowami biegaczy zawisa srebrny śmigłowiec filmowcami uwieczniającymi ten jakże piękny moment startu. Relacja na żywo z maratonu odbywała się w lokalnym paśmie TVP Poznań. Wreszcie żona tragicznie zmarłego wiceprezydenta Poznania (inicjatora i głównego propagatora idei poznańskiego maratonu) daje sygnał do rozpoczęcia biegu dziękując wszystkim biegaczom za pojawienie się na starcie zawodów. Strzał startera uwolnił stoper i tysiące osób wyruszyło na trasę poznańskich ulic. Helikopter zmienił kurs tak, by filmowcy mogli z każdej strony przyjrzeć się biegnącym ludzikom. A było ich naprawdę dużo, bo ponad 4000. Z głośników popłynęły dźwięki Chariots of fire kojąc burzę startowych myśli w odpowiedni sposób.
Łokieć w łokieć, noga w nogę, zaczynają się tzw. iksy ze strony biegaczy mniej doświadczonych, próbujących w ten sposób zyskać jakiś centymetr nad innymi. Bez sensu. Nie toleruję takiego zachowania, a jeżeli sam chcę zmienić obrany kurs w tłumie rozbieganych, wyciągam rękę lub daję wyraźny sygnał, że chcę w tą stronę skręcać. Tak samo „przedbieganie” pod same nogi, co wytraca rytm i zmienia długość kroku. Tutaj każdy musi myśleć o drugim, bo po to przecież biegnie i wyszarpuje kolejne kilometry biegu.
Na trasie szpaler kibiców, zespoły grające motywują do bardziej wzmożonego wysiłku. Pozdrowienia z podniesioną ręką i powrót do obranego tempa. Gdzieś przede mną pacemakerzy zasuwają z balonikami 3:30. Pomyślałem sobie, że dobrze byłoby szarpnąć się na taki czas, ale czułem w nogach półmaraton z poprzedniego tygodnia. Wolałem trzymać swój rytm i tempo, a upust rezerwom energii dać przy samej mecie. Kolejne kilometry biegu mijają w dobrym tempie i z kontrolowanym oddechem. Tętno lekko powyżej progu III strefy, więc wedle założeń. Sięgam po 1/3 dystansu po pierwszy żel odżywczy, małymi łykami dostarczam organizmowi potrzebnych minerałów i soli mineralnych, które popijam wodą na najbliższym punkcie odżywczym. Kolejne metry, kolejne reklamy, kibice, znajomi biegaczy, ich rodziny mocno dopingujące swoich sportowców. Gdzieś wcześniej na agrafce śmignęła „czarna” czołówka maratonu i… za nią Michał Smalec. Tak, w tym dniu był w świetnej dyspozycji.
Pierwsza pętla po minięciu Osiedla Lecha wkracza w drugą, lecz trudniejszą i bardziej morderczą, choć nie ukrywam, że tak do 28. kilometra biegło mi się najlepiej w całym maratonie. Czułem energię w nogach, motywację w głowie i burzę pozytywnych emocji. Niewątpliwie przyczyniły się do tego endorfiny, czyli hormony szczęścia wydzielane podczas wzmożonego wysiłku, mające na celu zrekompensować ból i wysiłek nieustannego biegu. Punkt odżywczy na 30. kilometrze, banan, woda i trzeba mknąć dalej. Tempo lekko słabnie, zaczynają się pierwsze symptomy kolki. Jak ja tego nie znoszę... Regulacja oddechu, lekkie zwolnienie tempa i powrót do poprzednio zadanego. W tym momencie już wiem, ze osiągnąć 3:30 będzie graniczyło z cudem. Zaczynają się pierwsze bóle w mięśniach nóg, które stymuluję mocnym biciem rękami. Biegacze coraz bardziej rozrzedzeni, co poniektórzy sapią i dyszą jak lokomotywy. Od 33. kilometra każdy kolejny wydaje się coraz dłuższy i trudniejszy, energii zaczyna brakować. Zaczynasz liczyć, ile dystansu i czasu orientacyjnie zostało: :coraz mniej, coraz bliżej, przecież to już niecałe 10 kilometrów, w większości pokonany dystans!” „Motywuj się jak możesz! Po co tu przyjechałeś? Pomyśl, za chwilkę będzie punkt odżywczy” – to tylko niektóre ze słów wypowiedzianych gdzieś w głębi umysłu. To, co dzieje się z ludzkimi myślami podczas biegu to jak nieskończony „Ulysses” Joyce’a ;) Panujesz nad oddechem, nogami, koordynacja ruchów lekko pogorszona ze zmęczenia (w porównaniu z nietrzeźwym to jednak spora różnica, bo pion i tor jazdy są utrzymane w całości ;) ), ale przecież linia mety coraz bliżej! Mijam przedostatni (tak, przedostatni!) punkt odżywczy, tym razem kawałek banana, izotonik i śmigam dalej. Lekko podbudowany, uśmiech dla fotografa do zdjęcia i zbieg pod wiadukt. Nie wiem dlaczego, ale zawsze lubiłem ten fragment trasy. Wyprzedzają mnie strażnicy miejscy w Daciach Logan MCV upominając amatorów dwóch kółek, by opamiętali się gdzie ich miejsce i nie przeszkadzali biegnącym. W międzyczasie rock-owa aranżacja Michaela Jacksona (śmię zauważyć, że podobnie jak przed rokiem w podobnym miejscu!) zagrzewa jeszcze bardziej do boju. Kibice krzyczą już donośniej: „dawaj dawaj, meta już blisko”. Wziąłem sobie do serca te słowa. Przedtem wciągnąłem jeszcze Vitargo na ostatnie kilometry biegu, by nie zabrakło energii i stymulacji układu nerwowego. Coraz ciężej się biegnie, coraz gorzej, aż wreszcie docieram do ostatniego punktu odzywczego. Tutaj muszę sobie zafundować lekki marsz, nie przestaję jednak iść, by mnie nie dopadły skurcze. Woda, jeszcze raz woda jako odświeżenie i ostatnie 2 kilometry biegu. Już się nie chce, już blisko, a zarazem daleko. Wbiegam na deptaki Malty, słyszę i widzę w oddali metę. „Teraz, mocniej, naciskaj, nie przestawaj, daj upust ostatnim rezerwom energii” – ten stan zapamiętam na długo. Nogi już włóczą, tętno spadło, wiwatujący kibice na mecie dają się słyszeć coraz bardziej. Mijam trybuny wioślarskie, już widzę żywopłoty wzdłuż jeziora, to jest to! Kontrola postawy, fotografowie migają jak oszalali, lekki zawrót i ostatnie metry biegu. Teraz wszystko stawiam na jedną szalę. Sprint do mety, mijam kilku biegaczy, unoszę ręce w górę i przebiegam przez matę pomiarową na mecie! Czas 3:40 netto! Uśmiech i oddech westchnienia wkradł się mimowolnie i głośno. „Jak tego dokonałeś? Stało się. Przebiegłeś drugi maraton w życiu. Pokonałeś siebie sprzed roku i nie tylko. Udowodniłeś, że jesteś wolny od zwodniczych myśli i utrapień codzienności” – takie myśli towarzyszyły mi w pierwszych sekundach w strefie mety. Zawisł na szyji piękny medal upamiętniający jubileusz konkurencji maratonu, czyli 2500 lat od pamiętnego biegu Filipidesa z Maratonu do Aten z wieścią o wygranej Greków nad Persami. Kilka pamiątkowych zdjęć zakończyły pobyt w strefie mety.

Pierwsze pozytywne odczucia skończyły się w kolejce do masaży. 15 minut oczekiwania były dla organizmu mordercze. Zaczęły cierpnąć ręce, oddech słabł, przed oczami zaczął pojawiać się przyciemniony obraz. Kilka głębszych odddechów, skłony, wymachy rąk lekko pomogły. Chciałem jak najszybciej znaleźć gdzieś miejsce do siedzenia, by móc dać trochę ulgi zmęczonym mięśniom. Jak tylko dostałem się na masaże wałkiem, nie potrafiłem dokończyć zdania, blokowało mi mowę. Pomyślałem sobie wtedy: „będzie dobrze, pozbierasz się, nie takie rzeczy się kiedyś działy”. Niektórzy biegacze sprawiali wrażenie „świeżych” w stu procentach, tylko lekko narzekali na mięśnie. Pomyślałem wtedy, że nie jest tak tragicznie, a stan ten okaże się tylko chwilowy. Wałki pomogły przejść najgorszy etap po biegu, rozluźniły napięte mięśnie, choć masażysta stwierdził, że nie wyglądały na spięte i zniszczone. Przeszedłem na maty, gdzie studentki przeszły do masażu w pozycji leżącej. 20 minut masażu z problemami skurczu w prawej łydce okazały się zbawienne. „Oto ręce, które leczą” – tak naprawdę się działo ;) Polecam każdemu, bo masaż jest niezastąpiony, zwłaszcza takimi rękami :) Podziękowałem, pożyczyłem i pomknąłem się ogarnąć. Najpierw odbiór torby z depozytu (szybko i sprawnie) i pod prysznic. Tam już ulga dla całego organizmu. Czas na posiłek i piwko regeneracyjne po biegu. Chwila na słonecznej Malcie w ramach odpoczynku i graweracja medalu przy okazji. Po tym czasie nastąpił powrót, każdy uśmiechnięty i zadowolony, choć w nogach czuł kilometry.
Jak na razie Poznań Maraton wspominam jako najlepszy maraton w życiu, mimo iż życiówka z tamtego czasu została pobita w Krakowie w A.D. 2011. Nie wiem dlaczego, ale czuję sentyment do tego miejsca, zawsze atmosfera tego biegu jest wielkim świętem, pogoda wymarzona, a zdjęcia z tych chwil do dziś przeglądam jako motywator do mocniejszych i bardziej efektywnych niż dotychczas treningów.
 

Brak komentarzy: